wtorek, 11 stycznia 2011

Wadim

- A ty skąd?
- No... ja z Polszy, a ty?
- Z Ukrainy.
- Aaa... A skąd?
- Kijów znajesz?
- Da.
- No to piaćsat kilometrow ot Kijowa.

piątek, 4 czerwca 2010

10 minut u Geerta

Geert, właściciel jednego z pobliskich barów, też jest z Północy. Nie wiem, czy istnieje coś takiego jak „północna mentalność”, ale gdyby jednak istniała, zaczęłabym jej definiowanie od opisu zdziwienia Południem.

Czasem tak sobie siedzimy w barze i gadamy o Hiszpanach. Nas dwoje nie stąd i oni. „A wiesz, to a to robią tak a tak. Dziwne, nie?” „No, ale słuchaj! Oni nigdy by nie zrobili tego a tego! Ale każdy ci zaprzeczy!”

Ta cała Hiszpania jest trochę jak zoo. Ale to ty jesteś w klatce. A oni patrzą, pokrzykują i czasem się śmieją, jak wywiniesz jakiś chłodny północny numer. No i na banana nie licz.

„Geert? A dlaczego twój zegar się spieszy o dziesięć minut?” „Aaa, daj spokój. Oni się ciągle spóźniają! Często przychodzą tu przed spotkaniem gdzie indziej, a potem wychodzą wedle czasu, jaki ten zegar wskazuje. W ten sposób daję im szansę na punktualne dotarcie do celu.”

Ot, taki holenderski sabotażyk.

Ale najbardziej podoba mi się to, co się dzieje, jak wpadam do Geerta na chwilkę, na colę i papieroska (może dwa). Patrzę na zegar i mam wrażenie, że wszystko na moment wstrzymuje oddech.

czwartek, 3 czerwca 2010

Reset historii górniczego Śląska


Ładna pogoda, zatem wracamy z zajęć bez pośpiechu. Przechodzimy Mariacką. Papryk patrzy na kościół i mówi: „Gdzieś przeczytałem fajne zdanie, że na fasadzie tego kościoła odbija się historia górniczego Śląska. Jest przecież zbudowany z piaskowca, a od tej sadzy czy czegoś jest cały czarny.” Mówię mu, że nigdzie tego nie wyczytał, tylko że przytacza moje własne słowa, które jakimś tajemnym sposobem wdrukowały mu się w pamięć. To nie było z pychy, ale z zaskoczenia, że mogę być cytowana.

Parę lat po tamtej przechadzce odnawiają elewację kościoła, przywracając mu nietutejszą, piaskowcową tonację.

niedziela, 23 maja 2010

Ach, artyści!

Basia i Wojtek siedzą wyciągnięci z pofilmowym nastroju typu no to co teraz robimy? Zaczynam się czuć coraz zbędniejsza, kiedy Wojtek zaczyna wybebeszać swe przemyślenia. „Kurwa, ja to bym nie mógł być artystą. Rzemiosło rzemiosłem, ale to nie o to chodzi. Przecież. Ten rząd dusz i, kurwa, ciągłe kibicowanie czarnym albo białym. Kto udźwignie konsekwencje mówienia ludziom co jest dobre, a co złe?” Na to Basia: „No właśnie artyści, głuptasku, artyści...”

piątek, 21 maja 2010

U Melanii

Jeszcze do całkiem niedawna zwykłem dość często odwiedzać Melanię. Mieszka dwa piętra niżej. A gdybyś się kiedyś zatrzymała naprzeciw naszego domu, okno jej pokoju możesz wskazać wykonując wyimaginowany ruch skoczka, idąc na południowy zachód od okna mojej kuchni.

Przyczyną tych wizyt był internet. A raczej jego brak. Najpierw jakimś sposobem nie mogłem się porozumieć z przedstawicielem firmy telekomunikacyjnej co do podłączenia sieci. Skutkiem naszego permanentnego rozbratu (w kwestii czasu, przestrzeni i – poniekąd – woli), byłem jeszcze do niedawna pozbawiony podstawowego narzędzia komunikacji współczesnego świata. Potem korzystałem z pomocy Melanii. Ale już moja wczorajsza rozmowa telefoniczna z rzeczonym przedstawicielem każe podejrzewać, że w końcu mnie podepną.

W każdym razie, nawet nie pamiętam, kiedy Melania się do nas wprowadziła. Musiało to być dawno temu, bo o swojej nowej sąsiadce opowiadała mi jeszcze pani Nowacka, a to już parę lat minęło, jak jej syn ją oddał do domu starców. Obie wydały mi się załatwiać koronne sprawy niepostrzeżenie – jedna cicho przybyła, druga cicho odeszła.

W mieszkaniu Melanii panował taki porządek, który zawsze sprawiał, że czułem się tam niepewnie. Jakbym był za szeroki, a może jakbym miał za dużo kończyn. Kiedy niekiedy coś strącałem. Ale ona się nigdy nie gniewała.

Czasem, gdy wychodziła zaparzyć kawę, sięgałem po jedną z książek, które kolekcjonowała. W jej zbiorze odbijała się jednak pasja bynajmniej nie czytelnicza. Były one bowiem poustawiane tylko częściowo według gatunków, ale głównie według rozmiarów. Przy odrobinie chęci mogłaś tam odnaleźć logikę, ale z trudem mogę pojąć rozumowanie istoty, która literaturę porządkuje zgodnie ze zgoła fizycznymi zasadami. W dodatku, porządkuje absolutnie – zawsze wiedziała potem, która to pozycja zainteresowała mnie na tyle, żeby wziąć ją do ręki. Nie dało się po prostu raz wyjętej książki wstawić na swoje miejsce bez straty dla harmonii pierwotnego układu.

Kiedyś, kiedy niespieszno mi było do komputera, dostrzegłem na drugiej półce od dołu, wśród szarości i płóciennych opraw, Krytykę czystego rozumu. Nie dotykałem jej jednak, ale niepostrzeżenie nawiązaliśmy z Melanią dyskusję o Kancie, po której ta nie wiem, na kogo wyszła bardziej obrażona – na mnie, czy na Kanta.

Kiedy później zmywałem filiżanki i talerzyki po ciasteczkach (pozwalała mi niechętnie na ten hołd dla swej schludności), przyszła do kuchni coś mi tłumacząc. Wielki Immanuel dawno był już stracony dla konwersacji, ale ja wciąż padałem ofiarą jej niedorozumień, moich nie tak chciałem powiedzieć, to znów jej nigdy nie tego przekroczysz, a potem moich własnych czego ty w ogóle chcesz. I kiedy już nic na to nie umiałem poradzić, cisnąłem świeżo umytą filiżankę o zlew.

Może to ci się wyda niesłychane, ale tego występku nie poprzedziło w żadnym momencie nawet mignięcie podniesionego głosu. Spieraliśmy się prawie szeptem. Odłamek filiżanki dźgnął jednak puszkę piwa, którą wziąłem ze sobą i postawiłem w kuchni, bo wracając ze sklepu, nie wchodziłem już do siebie. Piwo wyfrunęło znacząc obficie ściankę serwantki, jej kolorowe szybki oraz lewy bok Melanii.

Ona zaś sięgnęła po ścierkę i automatycznie zabrała się do usuwania piwnych kałuż. Tylko raz spojrzała w moją stronę – z wyrzutem nadepniętego kota.

Wyszedłem.

środa, 19 maja 2010

Tania filozofia

- Czemu nie chcesz?
- Bo nie. Poza tym, na wszystko przyjdzie czas.
- Wiesz, co to jest? To jest tania filozofia.

piątek, 14 maja 2010

Señor Lobo

Umarł przed trzema laty, czemu żeśmy się wszyscy bardzo dziwowali. Nie tylko dlatego, że zwyczajnie każda śmierć wywołuje nasze bolesne zdumienie. Ta była taka jakaś bardziej.

Przez kilka dni poprzedzających jego ostatni pomagaliśmy mu uporządkować szpargały, zmaltretowane zdjęcia i wycinki z gazet. Wklejaliśmy je później do albumów, co rusz zastanawiając się, gdzie co umieścić. Ale w tym wszystkim nie było zamykania, a otwieranie. Przecież jak coś wkleisz do albumu, to przepadło. Zobaczysz to powtórnie dopiero, jak twoje dzieci przetrząsną strych w poszukiwaniu... nie wiem czego. Tamte dni jednak dały nam niczym nieuzasadnioną nadzieję, że już niedługo będziemy regularnie oglądać plony wspólnego porządkowania rzeczywistości.

Pewnego popołudnia, kiedy po skończonej operacji wszyscy już poszliśmy, został z nim tylko Mareczek, starszy syn pani Zosi. Przed podróżą często służył Señorowi Lobo swoją umiejętnością pakowania jak największej ilości niezbędnych rzeczy w możliwie najmniejszej walizce. Szczoteczka, etui na okulary, czeki podróżne, przewodnik, pieniądze w kilku miejscach. Bilet gdzie pan ma?

Na koniec wypili razem napar rumiankowy. „Mówią, że wszędzie jest dobrze, gdzie nas nie ma. No, ale zamiast narzekać, można to tymczasem bez ustanku sprawdzać, nie?"

Na pogrzebie stary Ignac – do imentu pijany, zapłakany i zasmarkany – dosinusoidował do księdza, który zgorszony tym codziennym widokiem przerwał swoje księże perory, podniósł lewą brew, ale zanim cokolwiek zdołał powiedzieć, Ignac wyciągnął z butonierki powyginanego papierosa, zacharczał i nie bez wysiłku zaproponował: „Koani, papeossska sa piedooneo Senioa Looo!”

I w ten sposób cmentarz owego dnia usłyszał nowe funeralne głosy: furkotanie obrażonej sutanny, syk krzesiwa naszych zapalniczek i parę minut spokojnych oddechów.