piątek, 4 czerwca 2010

10 minut u Geerta

Geert, właściciel jednego z pobliskich barów, też jest z Północy. Nie wiem, czy istnieje coś takiego jak „północna mentalność”, ale gdyby jednak istniała, zaczęłabym jej definiowanie od opisu zdziwienia Południem.

Czasem tak sobie siedzimy w barze i gadamy o Hiszpanach. Nas dwoje nie stąd i oni. „A wiesz, to a to robią tak a tak. Dziwne, nie?” „No, ale słuchaj! Oni nigdy by nie zrobili tego a tego! Ale każdy ci zaprzeczy!”

Ta cała Hiszpania jest trochę jak zoo. Ale to ty jesteś w klatce. A oni patrzą, pokrzykują i czasem się śmieją, jak wywiniesz jakiś chłodny północny numer. No i na banana nie licz.

„Geert? A dlaczego twój zegar się spieszy o dziesięć minut?” „Aaa, daj spokój. Oni się ciągle spóźniają! Często przychodzą tu przed spotkaniem gdzie indziej, a potem wychodzą wedle czasu, jaki ten zegar wskazuje. W ten sposób daję im szansę na punktualne dotarcie do celu.”

Ot, taki holenderski sabotażyk.

Ale najbardziej podoba mi się to, co się dzieje, jak wpadam do Geerta na chwilkę, na colę i papieroska (może dwa). Patrzę na zegar i mam wrażenie, że wszystko na moment wstrzymuje oddech.

czwartek, 3 czerwca 2010

Reset historii górniczego Śląska


Ładna pogoda, zatem wracamy z zajęć bez pośpiechu. Przechodzimy Mariacką. Papryk patrzy na kościół i mówi: „Gdzieś przeczytałem fajne zdanie, że na fasadzie tego kościoła odbija się historia górniczego Śląska. Jest przecież zbudowany z piaskowca, a od tej sadzy czy czegoś jest cały czarny.” Mówię mu, że nigdzie tego nie wyczytał, tylko że przytacza moje własne słowa, które jakimś tajemnym sposobem wdrukowały mu się w pamięć. To nie było z pychy, ale z zaskoczenia, że mogę być cytowana.

Parę lat po tamtej przechadzce odnawiają elewację kościoła, przywracając mu nietutejszą, piaskowcową tonację.

niedziela, 23 maja 2010

Ach, artyści!

Basia i Wojtek siedzą wyciągnięci z pofilmowym nastroju typu no to co teraz robimy? Zaczynam się czuć coraz zbędniejsza, kiedy Wojtek zaczyna wybebeszać swe przemyślenia. „Kurwa, ja to bym nie mógł być artystą. Rzemiosło rzemiosłem, ale to nie o to chodzi. Przecież. Ten rząd dusz i, kurwa, ciągłe kibicowanie czarnym albo białym. Kto udźwignie konsekwencje mówienia ludziom co jest dobre, a co złe?” Na to Basia: „No właśnie artyści, głuptasku, artyści...”

piątek, 21 maja 2010

U Melanii

Jeszcze do całkiem niedawna zwykłem dość często odwiedzać Melanię. Mieszka dwa piętra niżej. A gdybyś się kiedyś zatrzymała naprzeciw naszego domu, okno jej pokoju możesz wskazać wykonując wyimaginowany ruch skoczka, idąc na południowy zachód od okna mojej kuchni.

Przyczyną tych wizyt był internet. A raczej jego brak. Najpierw jakimś sposobem nie mogłem się porozumieć z przedstawicielem firmy telekomunikacyjnej co do podłączenia sieci. Skutkiem naszego permanentnego rozbratu (w kwestii czasu, przestrzeni i – poniekąd – woli), byłem jeszcze do niedawna pozbawiony podstawowego narzędzia komunikacji współczesnego świata. Potem korzystałem z pomocy Melanii. Ale już moja wczorajsza rozmowa telefoniczna z rzeczonym przedstawicielem każe podejrzewać, że w końcu mnie podepną.

W każdym razie, nawet nie pamiętam, kiedy Melania się do nas wprowadziła. Musiało to być dawno temu, bo o swojej nowej sąsiadce opowiadała mi jeszcze pani Nowacka, a to już parę lat minęło, jak jej syn ją oddał do domu starców. Obie wydały mi się załatwiać koronne sprawy niepostrzeżenie – jedna cicho przybyła, druga cicho odeszła.

W mieszkaniu Melanii panował taki porządek, który zawsze sprawiał, że czułem się tam niepewnie. Jakbym był za szeroki, a może jakbym miał za dużo kończyn. Kiedy niekiedy coś strącałem. Ale ona się nigdy nie gniewała.

Czasem, gdy wychodziła zaparzyć kawę, sięgałem po jedną z książek, które kolekcjonowała. W jej zbiorze odbijała się jednak pasja bynajmniej nie czytelnicza. Były one bowiem poustawiane tylko częściowo według gatunków, ale głównie według rozmiarów. Przy odrobinie chęci mogłaś tam odnaleźć logikę, ale z trudem mogę pojąć rozumowanie istoty, która literaturę porządkuje zgodnie ze zgoła fizycznymi zasadami. W dodatku, porządkuje absolutnie – zawsze wiedziała potem, która to pozycja zainteresowała mnie na tyle, żeby wziąć ją do ręki. Nie dało się po prostu raz wyjętej książki wstawić na swoje miejsce bez straty dla harmonii pierwotnego układu.

Kiedyś, kiedy niespieszno mi było do komputera, dostrzegłem na drugiej półce od dołu, wśród szarości i płóciennych opraw, Krytykę czystego rozumu. Nie dotykałem jej jednak, ale niepostrzeżenie nawiązaliśmy z Melanią dyskusję o Kancie, po której ta nie wiem, na kogo wyszła bardziej obrażona – na mnie, czy na Kanta.

Kiedy później zmywałem filiżanki i talerzyki po ciasteczkach (pozwalała mi niechętnie na ten hołd dla swej schludności), przyszła do kuchni coś mi tłumacząc. Wielki Immanuel dawno był już stracony dla konwersacji, ale ja wciąż padałem ofiarą jej niedorozumień, moich nie tak chciałem powiedzieć, to znów jej nigdy nie tego przekroczysz, a potem moich własnych czego ty w ogóle chcesz. I kiedy już nic na to nie umiałem poradzić, cisnąłem świeżo umytą filiżankę o zlew.

Może to ci się wyda niesłychane, ale tego występku nie poprzedziło w żadnym momencie nawet mignięcie podniesionego głosu. Spieraliśmy się prawie szeptem. Odłamek filiżanki dźgnął jednak puszkę piwa, którą wziąłem ze sobą i postawiłem w kuchni, bo wracając ze sklepu, nie wchodziłem już do siebie. Piwo wyfrunęło znacząc obficie ściankę serwantki, jej kolorowe szybki oraz lewy bok Melanii.

Ona zaś sięgnęła po ścierkę i automatycznie zabrała się do usuwania piwnych kałuż. Tylko raz spojrzała w moją stronę – z wyrzutem nadepniętego kota.

Wyszedłem.

środa, 19 maja 2010

Tania filozofia

- Czemu nie chcesz?
- Bo nie. Poza tym, na wszystko przyjdzie czas.
- Wiesz, co to jest? To jest tania filozofia.

piątek, 14 maja 2010

Señor Lobo

Umarł przed trzema laty, czemu żeśmy się wszyscy bardzo dziwowali. Nie tylko dlatego, że zwyczajnie każda śmierć wywołuje nasze bolesne zdumienie. Ta była taka jakaś bardziej.

Przez kilka dni poprzedzających jego ostatni pomagaliśmy mu uporządkować szpargały, zmaltretowane zdjęcia i wycinki z gazet. Wklejaliśmy je później do albumów, co rusz zastanawiając się, gdzie co umieścić. Ale w tym wszystkim nie było zamykania, a otwieranie. Przecież jak coś wkleisz do albumu, to przepadło. Zobaczysz to powtórnie dopiero, jak twoje dzieci przetrząsną strych w poszukiwaniu... nie wiem czego. Tamte dni jednak dały nam niczym nieuzasadnioną nadzieję, że już niedługo będziemy regularnie oglądać plony wspólnego porządkowania rzeczywistości.

Pewnego popołudnia, kiedy po skończonej operacji wszyscy już poszliśmy, został z nim tylko Mareczek, starszy syn pani Zosi. Przed podróżą często służył Señorowi Lobo swoją umiejętnością pakowania jak największej ilości niezbędnych rzeczy w możliwie najmniejszej walizce. Szczoteczka, etui na okulary, czeki podróżne, przewodnik, pieniądze w kilku miejscach. Bilet gdzie pan ma?

Na koniec wypili razem napar rumiankowy. „Mówią, że wszędzie jest dobrze, gdzie nas nie ma. No, ale zamiast narzekać, można to tymczasem bez ustanku sprawdzać, nie?"

Na pogrzebie stary Ignac – do imentu pijany, zapłakany i zasmarkany – dosinusoidował do księdza, który zgorszony tym codziennym widokiem przerwał swoje księże perory, podniósł lewą brew, ale zanim cokolwiek zdołał powiedzieć, Ignac wyciągnął z butonierki powyginanego papierosa, zacharczał i nie bez wysiłku zaproponował: „Koani, papeossska sa piedooneo Senioa Looo!”

I w ten sposób cmentarz owego dnia usłyszał nowe funeralne głosy: furkotanie obrażonej sutanny, syk krzesiwa naszych zapalniczek i parę minut spokojnych oddechów.

czwartek, 13 maja 2010

Aj, Ahmed

Ahmed był najlepszym w stolicy lutnistą. Oczywiście, myśmy to raczej przeczuwali niż mieli dowiedzione obiektywnie, ale faktem jest, że na żywo nikt z nas nigdy lepszego wirtuoza arabskiej lutni nie słyszał.

Nadszedł jednak dzień, kiedy grajek ów haniebnymi czynami naraził się naszej małej społeczności. Skutkiem tego został z niej wygnany i wkrótce w dzielnicy słuch o nim zaginął.

W tamtym dalekim kraju, w którym ciągle panoszy się dobrodziejstwo prohibicji, wieczory są długie, ale alkohol zawsze dociera na czas. Często zasiadaliśmy wspólnie i wypatrywaliśmy świtu słuchając starych arabskich pieśni o miłości i śmierci. Śpiewaliśmy i tańczyliśmy przy dźwiękach soczystych popisów późniejszego banity.

W owym czasie tęskniłam jak wariatka za niejakim Antoniem, najprzystojniejszym-Hiszpanem-świata. Taka tęsknota, zdaje się, przytrafia się człowiekowi tylko raz w życiu. A być może tak mi się tylko zdaje, bo pewnie zużyłam wówczas cały jej zapas z mojego bytowego przydziału. Ahmed podczas wielu libertyńskich wieczernic rozrzewniał towarzystwo, intonując między innymi Nie myśl, kochanie, że cię zapomnę. Kiedyś poprosiłam o tę pieśń, dedykując ją w myślach przeklętemu Antoniowi. Zagrał, a doceniając i moją śmiałość, i niesłychany afekt, jaki u mnie wywoływała, wykonywał ją później co wieczór, nawet kilkakrotnie. Po jakimś czasie chłopaki na ulicy nie krzyczeli za mną inaczej, jak „Madżda, nie myśl, kochanie!”

Kiedyś pojechaliśmy na wycieczkę: my dwie, Ahmed, jego lutnia i pewien niewydarzony kierowca. W hotelu sprzedano nam spod lady podrabianego smirnoffa. Czas aż po wschód słońca przepędziliśmy grając, śpiewając i racząc się. To ta noc właśnie zapoczątkowała zgubę naszego muzyka, ale – mimo wszystko – jako lutnista przeszedł wtedy sam siebie. Grał jak szalony. Błyskał swoimi karbonowymi oczętami raz po raz w nasze niebieskie. „Aj, Ahmed! – wybuchłam uradowana – Na Allaha! Ty to jesteś szatan!” On na to: „Oj tak, jestem szatan. Ale biedny. Tak, szatan, ale biedniutki...”

poniedziałek, 10 maja 2010

Katowice - miasto byce

Wracam do domu. Przechodzę pod estakadą dworca, a drogę niepewnie próbuje mi przeciąć pewien błędny przechodzień, lubiący być może raczyć się fioletową wódeczką. A może nie. „Dziouszka, a ty mosz majtki, czi niii...?” Pytanie wydaje mi się tak emocjonujące, że z trudem powstrzymuję się od sprawdzenia, czym je założyła.

Chcę przejść przez ulicę, ale nadjeżdża żółty autobus. Na tablicy zamiast Zjazd do zajezdni ma napisane Fajrant. Jada na piwo.

Jo tyż chca!

środa, 5 maja 2010

Hemin-guay

Następnego dnia w szkole szybko odszukałam Agę. Podbiegłam do niej i roztrzęsiona powiedziałam: „Słuchaj, Aga, przeczytałam właśnie Starego człowieka i morze. To jest faktycznie genialne!” Ona jakoś beznamiętnie (co zawsze miała w zwyczaju) dała wybrzmieć moim egzaltowanym zachwytom, ale wcale nie mam pewności, czy chciała, żebym kontynuowała. „Ale słuchaj: ten hart ducha, ten upór, poświęcenie! Takich ludzi już nie ma!” Spojrzała na mnie znad okularów i odburknęła: „Takich ryb już nie ma.”

niedziela, 2 maja 2010

Tygrysy i akordeony

Sąsiedzi mieszkający na parterze wyhodowali sobie pod balkonem istną dżunglę. Kiedy przechodzisz mimo, nijak nie unikniesz wrażenia, że zaraz wyskoczy na ciebie tygrys. Tylko, że taki jak u Celnika Rousseau.

A na wspomnianym balkonie – najprawdziwsze ptasie radio. Na badylkach niby-forsycji wiją sobie gniazda drewniane kosy, dzięcioły i sikorki. Jest nawet jedna różowa wrona. Już nawet bardziej wrona niż różowa, bo po zimie zaczęła z niej złazić farba. A w klatkach, przywiązanych kolorowymi tasiemkami do barierek i ścian, smęcą wychudzone żółtawe papugi. Kiwają głowami tak samo, jak pani Marysia: na boki, pomalutku.

Zawsze, nawet zimą, sąsiedzi owi mają otwarte okno. Dzielą się z każdym, komu niestraszne tygrysy, swoją muzyką. Być może dlatego inny sąsiad z parteru ma swoje okno zawsze zamknięte. Nawet latem. To czas, kiedy pani Marysia, pan Kazek oraz ich liczne potomstwo często zasiadają w dżungli lub na balkonie, podkręciwszy głos.

sobota, 1 maja 2010

Epitafium dla Le Corbusiera


Budynek dworca kolejowego w Katowicach został wybudowany w latach 70. i do dziś godnie reprezentuje styl architektoniczny zwany brutalizmem. Z każdym dniem godniej.

Zawsze, gdy pojawia się w moim polu widzenia, zastanawiam się, czemu ci wszyscy nietutejsi podróżni, z rzadka widząc w Katowicach więcej niż jego wnętrza, odmawiają sobie choćby półminutowej kontemplacji sklepień hali głównej. I później słyszymy ich wyznania: "Byłem w Katowicach, ale tylko przejazdem" lub jakieś historie kończące się katastrofą.

Z dworcami nigdy nic nie wiadomo.

piątek, 30 kwietnia 2010

Pokaż mi śniegi

Minionej zimy napadało tyle śniegu, że panowie wydobywający spod niego na światło dzienne chodniki utworzyli wielkie białe hałdy w parku, który widzę z okna. Jednym ze skutków owych zabiegów było to, że miejscowym kotom znacznie pokomplikowały się szlaki komunikacyjne. Owszem, zwyczajowemu spacerowi z pomiaukiwaniem można było na czas zimy wyznaczyć inną trasę. Ale co jeśli dawne kocie przyzwyczajenia odzywały się w czasie ucieczki przed łaciatym szpicem którejś z sąsiadek?

sobota, 24 kwietnia 2010

Do Krakowa

Jedziemy pociągiem i gadamy sobie. Pan Poeta i ja. Znam jego profesję, bo go zapytałam: „Przepraszam pana, czy pan może jest poetą?” Odpowiedział twierdząco, a ja się przedstawiłam.

Przejeżdżamy przez Wolę Filipowską. „Patrz. – mówię – Dziwny ten kościół, nie?” „Noooo, ale... postmodernizm!” Pan Poeta zamyśla się, a chwilę później wypuszcza z siebie refleksję: „Ale się wlecze ten pociąg...” „Nooo, bo to pociąg osobowy.” „Ach... – znowu się zamyśla – To pewnie na tym polega jego osobowość.”

piątek, 23 kwietnia 2010

Bóle fantomowe

Don José patrzy na mnie i pyta: „Mała, powiedz mi, dlaczego mój syn nigdy się w tobie nie zakochał?” „Cóż, po prostu podobają mu się kobiety nieodgadnione, a we mnie nie ma tajemnicy. Poza tym, woli, jeśli ludzie go nienawidzą. Na to zupełnie nie umiałam się zdobyć.”

Ciągle boli mnie to, czego nie ma.