piątek, 14 maja 2010

Señor Lobo

Umarł przed trzema laty, czemu żeśmy się wszyscy bardzo dziwowali. Nie tylko dlatego, że zwyczajnie każda śmierć wywołuje nasze bolesne zdumienie. Ta była taka jakaś bardziej.

Przez kilka dni poprzedzających jego ostatni pomagaliśmy mu uporządkować szpargały, zmaltretowane zdjęcia i wycinki z gazet. Wklejaliśmy je później do albumów, co rusz zastanawiając się, gdzie co umieścić. Ale w tym wszystkim nie było zamykania, a otwieranie. Przecież jak coś wkleisz do albumu, to przepadło. Zobaczysz to powtórnie dopiero, jak twoje dzieci przetrząsną strych w poszukiwaniu... nie wiem czego. Tamte dni jednak dały nam niczym nieuzasadnioną nadzieję, że już niedługo będziemy regularnie oglądać plony wspólnego porządkowania rzeczywistości.

Pewnego popołudnia, kiedy po skończonej operacji wszyscy już poszliśmy, został z nim tylko Mareczek, starszy syn pani Zosi. Przed podróżą często służył Señorowi Lobo swoją umiejętnością pakowania jak największej ilości niezbędnych rzeczy w możliwie najmniejszej walizce. Szczoteczka, etui na okulary, czeki podróżne, przewodnik, pieniądze w kilku miejscach. Bilet gdzie pan ma?

Na koniec wypili razem napar rumiankowy. „Mówią, że wszędzie jest dobrze, gdzie nas nie ma. No, ale zamiast narzekać, można to tymczasem bez ustanku sprawdzać, nie?"

Na pogrzebie stary Ignac – do imentu pijany, zapłakany i zasmarkany – dosinusoidował do księdza, który zgorszony tym codziennym widokiem przerwał swoje księże perory, podniósł lewą brew, ale zanim cokolwiek zdołał powiedzieć, Ignac wyciągnął z butonierki powyginanego papierosa, zacharczał i nie bez wysiłku zaproponował: „Koani, papeossska sa piedooneo Senioa Looo!”

I w ten sposób cmentarz owego dnia usłyszał nowe funeralne głosy: furkotanie obrażonej sutanny, syk krzesiwa naszych zapalniczek i parę minut spokojnych oddechów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz