piątek, 21 maja 2010

U Melanii

Jeszcze do całkiem niedawna zwykłem dość często odwiedzać Melanię. Mieszka dwa piętra niżej. A gdybyś się kiedyś zatrzymała naprzeciw naszego domu, okno jej pokoju możesz wskazać wykonując wyimaginowany ruch skoczka, idąc na południowy zachód od okna mojej kuchni.

Przyczyną tych wizyt był internet. A raczej jego brak. Najpierw jakimś sposobem nie mogłem się porozumieć z przedstawicielem firmy telekomunikacyjnej co do podłączenia sieci. Skutkiem naszego permanentnego rozbratu (w kwestii czasu, przestrzeni i – poniekąd – woli), byłem jeszcze do niedawna pozbawiony podstawowego narzędzia komunikacji współczesnego świata. Potem korzystałem z pomocy Melanii. Ale już moja wczorajsza rozmowa telefoniczna z rzeczonym przedstawicielem każe podejrzewać, że w końcu mnie podepną.

W każdym razie, nawet nie pamiętam, kiedy Melania się do nas wprowadziła. Musiało to być dawno temu, bo o swojej nowej sąsiadce opowiadała mi jeszcze pani Nowacka, a to już parę lat minęło, jak jej syn ją oddał do domu starców. Obie wydały mi się załatwiać koronne sprawy niepostrzeżenie – jedna cicho przybyła, druga cicho odeszła.

W mieszkaniu Melanii panował taki porządek, który zawsze sprawiał, że czułem się tam niepewnie. Jakbym był za szeroki, a może jakbym miał za dużo kończyn. Kiedy niekiedy coś strącałem. Ale ona się nigdy nie gniewała.

Czasem, gdy wychodziła zaparzyć kawę, sięgałem po jedną z książek, które kolekcjonowała. W jej zbiorze odbijała się jednak pasja bynajmniej nie czytelnicza. Były one bowiem poustawiane tylko częściowo według gatunków, ale głównie według rozmiarów. Przy odrobinie chęci mogłaś tam odnaleźć logikę, ale z trudem mogę pojąć rozumowanie istoty, która literaturę porządkuje zgodnie ze zgoła fizycznymi zasadami. W dodatku, porządkuje absolutnie – zawsze wiedziała potem, która to pozycja zainteresowała mnie na tyle, żeby wziąć ją do ręki. Nie dało się po prostu raz wyjętej książki wstawić na swoje miejsce bez straty dla harmonii pierwotnego układu.

Kiedyś, kiedy niespieszno mi było do komputera, dostrzegłem na drugiej półce od dołu, wśród szarości i płóciennych opraw, Krytykę czystego rozumu. Nie dotykałem jej jednak, ale niepostrzeżenie nawiązaliśmy z Melanią dyskusję o Kancie, po której ta nie wiem, na kogo wyszła bardziej obrażona – na mnie, czy na Kanta.

Kiedy później zmywałem filiżanki i talerzyki po ciasteczkach (pozwalała mi niechętnie na ten hołd dla swej schludności), przyszła do kuchni coś mi tłumacząc. Wielki Immanuel dawno był już stracony dla konwersacji, ale ja wciąż padałem ofiarą jej niedorozumień, moich nie tak chciałem powiedzieć, to znów jej nigdy nie tego przekroczysz, a potem moich własnych czego ty w ogóle chcesz. I kiedy już nic na to nie umiałem poradzić, cisnąłem świeżo umytą filiżankę o zlew.

Może to ci się wyda niesłychane, ale tego występku nie poprzedziło w żadnym momencie nawet mignięcie podniesionego głosu. Spieraliśmy się prawie szeptem. Odłamek filiżanki dźgnął jednak puszkę piwa, którą wziąłem ze sobą i postawiłem w kuchni, bo wracając ze sklepu, nie wchodziłem już do siebie. Piwo wyfrunęło znacząc obficie ściankę serwantki, jej kolorowe szybki oraz lewy bok Melanii.

Ona zaś sięgnęła po ścierkę i automatycznie zabrała się do usuwania piwnych kałuż. Tylko raz spojrzała w moją stronę – z wyrzutem nadepniętego kota.

Wyszedłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz